Kala
Część 1
Ze zgrzytem zasunęła żaluzje. Do pokoju
wpadało jednak jeszcze trochę światła. Kardyneo Moris założyłby się bez
wahania, stawiając resztę pieniędzy, jakie mu zostały po wpłaceniu kaucji. Założyłby się, że gdyby miała pod ręką jakiś
koc zasłoniłaby jeszcze tą małą świecącą szczelinę między żaluzją a parapetem,
by nie dać najmniejszej szansy słońcu. Mówiła na siebie Kala, choć na
papierach, które udało mu się dla niej zdobyć widniało imię (Angelina). Jak
nazywała się naprawdę - nie miał pojęcia i niewiele go to obchodziło. Żywił do
niej uczucie pożądania. Niestety ogarniało go coraz silniej od chwili, gdy tu
razem weszli. Niezręczność tego pragnienia wprowadzała go w niepokój. Miała na
sobie nie świeżą sukienkę. Jej pot wyczuwał jak pies pragnący dopaść sukę.
Kala była jak mroczny demon, co gorsza
sama uważała się za demona. I nie była to bynajmniej przenośnia. Zgrozo
Kardyneo – kapłan trójcy w ciemnym pokoju sam na sam z demonicą. Lecz był tylko
człowiekiem, może i w służbie jak mniemał Boga, ale był człowiekiem, na dodatek
mężczyzną. Zapewne niektórzy chwyciliby już za krucyfiks, odmawiali modlitwy i
pokutowali. Wszystko to jednocześnie, bojąc się tak naprawdę tylko o swoje
klejnoty, gdyż udowodnione przed gremium Wyższych Kapłanów poufałości karano
właśnie w ten sposób.
Czy jej uwierzył? Jasne, kurwa, że jej
uwierzył. Jak wybiegł z więzienia z czarnymi stygmatami, nie mogąc zatamować
krwi. Przeglądał taśmę z nagraniem jakieś dziesięć razy. Nie mogła tego zrobić
w materialny sposób. Władze więzienia nader ochoczo pozbyły się jej. Nikt nawet
nie zwracał uwagi na fałszywe dokumenty. Miał jasne wytyczne od przełożonych -
dostarczyć ją przed gremium w świętej stolicy Vater. Jutro pomyśli o
transporcie.
- Żal mi was – zaczęła podpierając
ścianę, – zastanawiam się czy jesteście tak tępi, czy tak ambitni. Do tej
roboty muszą brać chyba jednych i drugich. A ty, do której kategorii należysz?
Do tępaków, czy do karierowiczów? Zapewne jesteś tępakiem, który myśli, że
łatwo dostanie władze. Typowe. – rozglądała się po pokoju – Kupiłeś mi chyba
jakieś ciuchy? Czy mam tak stać i śmierdzieć?
Wyszedł zza baru już z otwartym winem i
postawił na stoliku obok łóżka. Nadal milcząc, podał dziewczynie reklamówkę z
zakupionym w dobrym sklepie gorsetem i kusą kolorową spódnicą.
- Matko! – podeszła do niego wściekła i
wyrzuciła z siatki ciuchy, – za kogo mnie masz, za jakąś dziwkę? Dawaj mi
spodnie!
Moris zmieszany i zawiedziony podszedł do
szafy by wyjąć spodnie od swojego garnituru.
- Kretyn, jak mówiłam, z ambicjami i
rozdeptanym poczuciem własnej wartości.
Usiadła na łóżku chwytając się za
poskręcane pasma długich włosów i w geście beznadziei, odrzucając je do tyłu,
wychyliła się tak, że widział jej uda daleko w głąb obcisłej sukienki. Rzucił w
nią spodniami w odwecie za grymasy. Po chwili żałował tego, bo nogawka
zasłoniła jej majtki. Weszła do łazienki i usłyszał trzask przesuniętej zasuwki
w drzwiach. Podszedł bliżej, przytuliwszy nos do obdrapanej futryny jakby
chciał jeszcze węszyć pozostałości jej zapachu, który nieuchronnie rozproszy
się pod prysznicem.
Gdy wyszła z łazienki lustrował
bezczelnie nowe ubranie oceniając jak leży, musiał sobie pogratulować, że miał
oko do rozmiaru: opięty pięknie i wypełniony po same brzegi gorset, potem szare
cienkie spodnie, pod którymi zapewne była naga blada skóra pośladków. Pasowały
na jej zwinną sylwetkę. No może z jednym małym wyjątkiem - w miejscu gdzie on
trzymałby swoje przyrodzenie miała niewypełnioną niczym, nadmuchaną jedynie
ciepłym powietrzem, pustkę.
- Zacznijmy od początku – powiedział
jakby się ockną z otępienia i postanowił przejść do rzeczy. - Po co tu
przybyłaś? Odpowiadaj wyczerpująco. Wszystko będę nagrywać.
Postawił coś, co przypominało komórkę na
stoliku obok czerwonej Faktorii – mocnego wina produkowanego specjalnie dla
takich elegancików z dobrymi koneksjami jak on.
- To teraz oficjalnie? Dobra… –
odpowiedziała zdejmując mokry ręcznik z włosów. - Przyjechałam tu żeby uwieść
jednego z waszych wielebnych Kardyneo. Żeby mnie mógł wyruchać by poczuć się
bardziej wartościowy. Bo widzicie przez cały wasz cyrk wyzuliście z niego
poczucie własnej wartości, uważa się za gównianego ułomka. Wierząc w wasze
bzdety, zrównany do prochu, niema dość odwagi wierzyć w siebie, a co dopiero w
waszego bożka. Tak naprawdę jak bym mu teraz rozdarła arterie to nawet przed
samą śmiercią myślałby, że gdy umrze zniknie. Idiota. Problem w tym, że on
wierzy w Was, ukochani idioci. Dlaczego? Ano, dlatego, że jesteście wyżej w
piedestałach władzy i tylko, dlatego wierzy Wam, ufa Wam, wyznaje Was, kocha
Was. Naiwniak nieprawdasz? Nawet teraz mi nie wierzy. Ale jak mu powiem, że
rozwalę wasz świętojebliwy grajdołek to mi uwierzy. Powiem teraz wam w
zaufaniu, czemu zaszliście tak daleko, by słuchać tego nagrania. Więc proszę
wysokiego gremium. Bo jesteście jeszcze większymi kretynami niż Moris. Jeszcze
bardziej ufni w system, którego jesteście częścią jak sitko w maszynce do
mielenia mięsa. A Trybiki im ważniejsze, tym muszą być głupsze. W ten sposób
jesteście selekcjonowani do tej roboty. Odprawiania cyrków można nauczyć
każdego, ale wiary w to, co robi i w nielogiczności, którym hołduje, można
nauczyć jedynie skasowanego intelektualnie kretyna. I dajecie się zarzynać jak
świnie w rzeźni zdychając, często i w mękach, jeszcze nie przestając wychwalać
imienia waszego Boga. Tłumacząc Go przed własnym rozsądkiem, że ma w tym jakiś
tajemniczy, wyższy cel. Tymczasem cel, moi drodzy i kochani jest całkowicie
prosty do pojęcia, namacalny, jak jeszcze ciepłe wasze ścierwo i nie powiem, że
taki znów wyższy… Celem jest wasza świętojebliwa dupa, wasza świadomość, wasza
tożsamość, wasza inteligencja, którą mieli na proch, sprowadza do tożsamości
gnijącego mięcha. Po to by wciąż udowadniać, że jest silniejszy, ma władze
absolutną, jest panem życia i zdychania. Ma jaja koleś, co?.. Ano ma, jak
wykastruje się wszystkich rywali to można śmiało stwierdzić, że jest się
jedynym z jajami. I tak dajecie się dymać eunuchy! W imię Boskiej wszechwładzy
nad wami i rzekomej Jego nieomylności, wspaniałości, szanownej niepojętości i
tym podobnych pompatycznych bełkotów…
- Dość, Kala! – Moris nie wytrzymał i
roztrzęsioną ręką wyłączył nagrywanie.
- Wyparcie? Tak typowe dla ograniczonych
kretynów.
- Musisz być tak wulgarna? – spuścił
głowę nie chcąc już na nią patrzeć.
- Oczywiście, że muszę…! Bo do świń
trzeba mówić po świńsku, inaczej nie dotrze. Do aniołów po anielsku i tak
dalej, do ptaków polecam ćwierkać… - chwyciła za jego brodę z iglastym
zarostem, zadarła mu ją do góry by nie mógł odwrócić od niej wzroku. - Powiedz
czy jesteś aniołem?
- Nie.
- Jesteście wulgarni, rozpasani i
bojaźliwi jednocześnie.
- Nie jestem taki – podkreślił zaciskając
zęby z nerwów.
Widziała jak się zżyma, najchętniej
pobiłby ją by udowodnić, kto tu rządzi. Ale obiecał sobie, że nic nie wyprowadzi
go z równowagi. Nerwowy tik zaciosania mimowolnie zębów, przyspieszony puls,
nienawistne spojrzenia zdradzały przypływ adrenaliny. Była jak cholerny wyrzut
sumienia. Wrzód na obolałej z wykorzystania dupie.
-Wrażliwy? – wczepiła palce w jego włosy
i dłońmi podtrzymywała kark mówiąc dalej swoje bluźniercze kalumnie. - Gdy
słyszysz takie rzeczy, wyartykułowane w ten sposób z ust pięknej kobiety, od
razu się bulwersujesz. Gdybyś upił się jak świnia, leżał tu w swoich
wymiocinach, zapewniam, że puściłbyś niejedną lepszą wiązankę. Tylko twoje
słowa były by jedynie przeciągłym skowyczącym jęczeniem, za wypowiedziane słowa
nie brałbyś najmniejszej odpowiedzialności. Pusty bełkot pijaka. – podała mu
butelkę z wymownym naciskiem – Proszę nie krępuj się, tu jest twoje ukojenie.
Moris przechyliwszy butelkę pociągną
głębszego łyka.
-Tak… Zamrocz się jeszcze bardziej.
Typowe.
-Kurwa, kim ty jesteś? – złamał się.
Trochę alkoholu i wyszło szydło z worka.
Bał się, nie wiedział, kogo bardziej: czy jej, tego co mówi, czy przełożonych.
Za chwilę gotów był nawet uwierzyć w tego mściwego boga, jak zaraz walnie
atomówką w to miasto, by ją zgnieść, a on oberwie rykoszetem tylko dlatego, że
wsadził paluchy między drzwi. Doprawdy popieprzoną miał pracę.
-Zbawicielem, kurwa a jak myślisz… -
odpowiedziała podchodząc do zasłoniętych żaluzji - Daję ci właśnie kuracje
wstrząsową.
-Ja pierdole… - wziął ostatni łyk wina z
zielonej butelki i poszedł po następną.
-Demonem dla ciebie, póki stoisz po
przeciwnej stronie barykady niż ja. Aniołem gdy się obudzisz i zaczniesz myśleć
samodzielnie. Wszystko zależy od perspektywy, z której sobie popatrzysz.
-Masz jakiegoś Boga nad sobą? W którego
wierzysz, albo no, nie wiem…
-Mam, ale w nią nie wierzę, – lecz ją
znam, Ona wierzy we mnie i jest nie nade mną, lecz we mnie i przy mnie.
-Ona? – zdziwił się.
-No tak, wy wierzycie w wielkiego,
hierarchicznego, mściwego Fiuta. W tym problem.
-Mylisz się, wierzymy w stwórcę.
-Stwórcę, czego? Fabryki mięsnej?
Kolesia, który zbudował przetwórnię odpadków i sam się w niej zaopatruje w
mięso. Jak się tam on nazywa po waszemu? Henimil? A może Ignacy Prostopadły?...
-Hola, hola, Stwórcę Wszystkiego!
-Wszystkiego, co znacie? Sprecyzuj, albo
ja to zrobię. Zadbał o to byście znali tylko tą przetwórnię, którą zbudował. Reszty nie wolno wam znać.
Odpadki mają chwalić swego właściciela. Aaa… zapomniałam, obiecał wam, że zrobi
z was coś bardziej godnego, jak będziecie grzeczni. Coś na miarę rozpuszczenia
się w wiekopomnym niebycie? Czy jakoś tak? No jasne… wtedy nie będziecie już
czuli jego kija, ale dla mnie to nawet nie przypomina marchewki.
-Więc teraz Ty przychodzisz do mnie,
rozwiążesz swój gorsecik i dasz mi marchewkę? – wino już porządnie szumiało mu
w głowie.
-Nie wiem. Może. – odparła, jakby
zastanawiała się nad czymś innym. Potem otworzyła balkonowe drzwi na werandę,
światło, które wpuściły mieniło się fioletem i czerwienią, jednego zachodzącego
a drugiego wschodzącego słońca. Rzuciła do niego wychodząc na werandę - Nie
znasz dzieła stworzenia, nawet nie śmiesz sobie tego wyobrazić. A powinieneś. –
Wyglądała teraz naprawdę jak Anioł, gdy jej rozpuszczone loki przeplatały się
ze światłem, robiąc sobie ze słońca aureolę.
Zamknął oczy, zasnął. Kala wróciła ze
spaceru dopiero, gdy słońce nieznośnie osiągnęło już punkt nad wydziwiastą
wieżą ratusza. A ze świątyń dzwony w całym mieście, jeden przez drugiego,
wzywały do oddawania hołdu stwórcy tego miejsca. Istotnie, planeta na pierwszy
rzut oka była piękna. Noc nie wkradała się tu nigdy, przez co Akutaranie nie
bali się ciemności. Żyli w miedzianym ciepłym worku mgławicy Entrux i było im
tu całkiem znośnie. No, może nie licząc robactwa, któremu tu żyło się również
całkiem znośnie. Tylko z opowiadań pilotów znali czarną jak smoła otchłań
kosmosu. Ciepłe rozgrzane skały nigdy nie pozwoliłyby na zimę. Lecz czy był to
raj? Pogładziła barierkę, z której złuszczała się farba. Jak jest im lepiej,
tym trudniej wybudzić ich z dziękczynnego transu – pomyślała. Ta planeta już
była marchewką. Gdyby zobaczyli jak wygląda na Ziemi biegun, uznaliby, że żyją
w rajskim ogrodzie. Ale umierali jak inni, nawet żyli tu krócej niż na Ziemi o
jakieś 30 do 40 lat. Ich organizmy miały szybszy metabolizm, spali po 2 godziny
dwa razy na prawie dobę Ziemską, gdy słońca przez te 2-3 h były tuż przy horyzoncie.
Był nadal nie trzeźwy, spał nieświadomy
wtulając głowę we wzorzystą poduszkę. Usiadła mu na klatce piersiowej,
podciągnęła koszulę i dotknęła chłodną dłonią miejsca po lewej stronie, aby
jego serce zwolniło tępo do niezbędnego minimum.
Widział ją jak stała przed gremium.
Skupione kolorowe światło z kopuły pałacu Aine Plata muskało jej skórę. Wnętrze
zdawało się oddalać jak gdyby przez chwile unosił się nad całą sceną. Kapłani
zasiadali w półokręgu symbolizującym widnokrąg czasu. Przycienione nisze, po
bokach sali audiencyjnej, skrywały rzeźby wybitnych dostojników, którzy
rezydowali tu przed nimi. Na ich obliczach malowało się zniesmaczenie i nuda
wieków zastygnięcia w tej samej pozie.
Ciche szepty zgromadzonej dziesiątki kapłanów nagle zamieniły się w
śmiech. Patrzył znów na Kalę, stała przed nimi naga, ubrana tylko w swoje
długie włosy i naszyjnik utkany z kunsztownej koronki pereł. Kusiła ich wszystkich tak cholernie pięknym
widokiem. Lecz nie był tym razem podniecony, był po prostu zafascynowany tymi
wszystkimi okrągłościami, wgłębieniami, niedopowiedzianym kształtem za jej
puklami włosów. Oni bezcześcili swym wzrokiem to zjawisko, śmieli wystawiać swe
języki w kpinie i pogardzie. Dlaczego? Dlatego, że mówiła wprost ich tajnym
językiem – tak, byli wulgarni, rozpasani i bojaźliwi i to strach kierował ich w
niesmaczną kpinę. Byli naprawdę jak spasione stado świń, gotowych na to by ją
splugawić brudnymi racicami, umorusanymi w odchodach, w których na co dzień się
tarzali. Stała do niego tyłem, z pod gęstego, perłowego naszyjnika, poczęły
wyrastać jej dodatkowe ramiona. Podszedł bliżej bezwolny jak manekin, uniósł
leżący przed nim miecz i wręczył posępną rękojeść w jej zimną, bladą dłoń.
Ruszyła na nich dzierżąc wiele mieczy nie tylko ten, który sam jej dał. Nagle
poczuł się zdrajcą, świadom, że wydał swoich na śmierć! Skulił się z
przerażenia. Jęknął, gdy rzuciła pod jego stopy pierwszą z zakrwawionych głów.
Znał tego poczciwego starca Herytyna, i chodź zawsze stał na straży moralnego
porządku nigdy nie nadużyłby władzy. Nikomu nie wadził!
-Kurwa, przestań, oni nie zasługują na
to! –wykrzyknął. -Błagam Cię… błagam... słyszysz?- złapał się za głowę
wyrywając włosy, zanosił się od ryku, - Wierze w Ciebie! Tylko błagam przestań!
Przestań! – krzyczał.
Ale jej miecze pracowały nieprzerwanie.
Oni nie przestawali się śmiać, charcząc dławili się śliną i krwią. Lecz śmiali
się, ich oczy były puste zasnute kataraktą. Kilka słów uderzyło Morisa gdy
któryś z nich zanim zamilkł z poderżniętym na wpół gardłem zdążył wykrzyczeć:
-Chwalmy Pana!
To tylko sen - pomyślał zasłaniając twarz
przed makabryczną sceną. Gdyby uciekali, błagali o litość zrozumiała by to. Na
pewno by to zrozumiała. Na pewno, chciał ich ostrzec poinstruować, że trzeba
się ukorzyć, kajać, błagać, że wtedy na pewno zrozumie i to monstrum, którym
tak na prawdę nie jest, zostawi ich przy życiu. W głowie pulsowała mu krew,
przestał krzyczeć. Upuściła miecze na posadzkę, z arterii wystających z szyj
korpusów sączyła się brunatna maź pompowana przez bijące jeszcze serca. Brunatne pasma scalając się kałużą dopłynęły
do jego stóp. Było już cicho. Nikt się nie śmiał. Kala trwała na podwyższeniu
bezkarna, gotowa teraz i jego pochlastać jak pietruszkę.
-Dlaczego to zrobiłaś? Byli może
wstrętni, ale, przecież nie zasługiwali na to, - mówił przez łzy.
-Nikt, nie zasługuje… Ale tak się dzieje.
Nie ja ustaliłam tu prawa przyrody. Ścigam Tego, który w ich głowach umościł
sobie leże! Odcinam od tułowia, tylko tę część, którą On rządzi.
Chwycił za włosy jedną z zakrwawionych
głów, jakby chciał ocenić czy można ją z powrotem przyszyć do tułowia. Lecz
czerep uśmiechał się do niego w nieuchronnym, grymasie śmierci a ze źrenic
wyzierała dziwaczna cząstka zaciętości.
Kala zbliżyła się do niego. Krwawymi
piersiami przylgnęła mu do czystej białej koszuli malując na miej czerwone
plamy. Moris zsunął się na kolana błagając o litość. Spoglądając w górę,
widział jak długim językiem zlizywała pachnącą żelazem, krew kapłanów z
naszyjnika. Po środku żylastych białek,
jej granatowe źrenice świdrowały go boleśnie.
-Moorisss… syknęła przeciągle i
zapytała,- której głowy mam Cię pozbawić?
-Zerknął wymownie na przyrodzenie i
jęcząc, osunął się w beznadziei, bo już wybrał, już wiedział, co się działo.
*
Moris jęczał. Zwinięty w pozycji
embrionalnej. Pokonany, niekoniecznie przekonany, czuł się teraz kaleką.
Dygotał z nerwów. Przetarł trzęsącą ręką mokrą od łez twarz i otworzył oczy,
siedziała tam w fotelu jak gdyby nic takiego się nie stało. Była pieprzonym
demonem. Gardził nią. Powinien od razu związać ją, zacząć egzorcyzm, a on jak
kretyn dał się podpuścić, dał się kusić, dał się upić. Naprawdę był kretynem.
Krocze bolało go makabrycznie. Zsunął się z łóżka, na podłogę i z trudem
wczołgał do łazienki. Nie było żadnej cholernej krwi, ale worek był pusty,
jakby urodził się bez jaj! Pieprzona, kurewska suka! Czarownica! Demon z piekła
rodem… – wyzywał ją jeszcze tak dobre pół godziny. Zanim zdecydował się na
wyczołganie z łazienki z powrotem w kierunku łóżka.
- Jesteś usatysfakcjonowana suko? –
zapytał zaciskając zęby gdy podciągał się za poręcz.
- Usatysfakcjonowana? – powtórzyła jak
echo - Skądże. Uznałam, że mój pierwszy wyznawca nie powinien wciąż ślinić się
na mój widok, bo to bardzo irytujące.
- Popierdolona suka.
- Nadal mnie obrażaj to utnę nie tylko
to, co było ci zbędne. Zresztą i tak zabraliby to twoi przełożeni. Oszczędziłam
im tylko kłopotu. Przesłałam im to nagranie. Jak myślisz? Dobrze to przyjmą?
- Przynajmniej by nie bolało aż tak
bardzo. – przymknął oczy i do czoła przystawił sobie butelkę, by ochłonąć.
Nawet technicznie rzecz biorąc nie mógł
jej tam zabrać. Nie mógł nawet wstać, co dopiero chodzić. Dziś nigdzie nie
pojadą. Nie chciał nawet myśleć, do czego będzie zdolna, gdy stanie przed gremium.
To było takie surrealistyczne. Może zabić ją jakoś, otruć, wypędzić, może serce
trzeba przebić jakimś poświęconym kołkiem, może platyna, cukier, cholera nie -
cukier był w herbacie, którą pili – zastanawiał się wyobrażając sobie, nie bez
satysfakcji jak ginie. Jak wbija w nią kołek, prosto w jej przeklęte serduszko.
*
-Eureka! Jesteś cholerną dziwką Diabła!
-Daj spokój i znów, kolejny Fallus,
któremu można śmiało bić pokłony, jak pragnie się czegoś z wyższej pułki.
-Nie! A wcale nie, bo wiem, że diabeł
nieraz przedstawiany był w kobiecym ciele. Rozgryzłem cię, demonico!
Śmiał się jakby właśnie oszalał dostając
nadmierną dawkę oświecenia, które dopiero co sprecyzowało się na skutek
wypowiedzianych słów. Bo jeszcze do wczoraj nawet nie wierzył, że istnieje
Diabeł.
-Doprawdy? – podeszła do niego, wsadziła
rękę do kieszeni spodni które miał na sobie. –Tu cię mam – powiedziała do
siebie wyciągając jego portfel.
Chwile go przeszukiwała. Potem cisnęła
nim w kąt bez zainteresowania. Grube banknoty wypadły zwiniętym rulonem tuż
obok łóżka. W świetle trzymała w palcach niewielką monetę.
-To jest twój Bóg i Diabeł. - stwierdziła
Podniósł się na łokciach, nie mogąc pojąć
co znów ma na myśli.
-Oświeć mnie kobieto, bo nie jarzę twoich
skrótów myślowych.
-A więc dwuwymiarowy idioto, Twój Bug ma
rozdwojenie jaźni. To jedna i ta sama istota, tylko pokazuje się wam naciągając
dwie maski. Dla każdego coś miłego. Daje to poczucie jakiegoś wyboru w tym jego
pierdzidołku. Dwie drogi do wyboru, prowadzące do jednej gilotyny. – zaśmiała
się demonicznie - I to są twoje drogi „Dobra” i „ Zła” które tkwią w waszych
Świętych Zwojach. Lecz tak naprawdę obu Twarzom chodzi o to samo: o wasze
nieświadome niczego duszyczki. On chce dla siebie to, co powinno należeć tylko
do Ciebie, twojej małej miauczącej, niedorozwiniętej, duszyczki – czyli Ciebie
kotku! Bo włóż po między bajki, że jesteś skafanderkiem kosmicznym z kupą mięsa
w środku. Dotarło? I kto tu jest tak naprawdę dziwką Diabła ja czy ty?
Gapił się na jej obcisły czarny gorset z
niedowierzaniem, chciał wyprzeć to, co powiedziała. Zaprzeczyć. Ale nie
wiedział, co ma powiedzieć. A jeśli miała rację? Zrobiło mu się trochę
przerażająco, może kolejny raz, ale teraz zrobiło się jeszcze trochę bardziej
przerażająco. Dobra, jest więc Buntowniczką przeciwko Bogu i Diabłu - co za
paranoja. I chce żeby... Niby, czego, chce od niego?
-Chcesz mojej duszy?
-A na co mi ona? Gratulacje, niezły
teścik! – klasnęła radośnie w dłonie podekscytowana, pogłaskała jego krótko
ostrzyżone włosy. Potem pocałowała w policzek i nie odsuwając pięknej twarzy
szepnęła do ucha – Ależ ty się musisz męczyć, biedaku. Pokaże Ci kawałek
doskonałego dzieła stworzenia którego nie pamiętasz.
Świat zawirował a on zapadał się w
siebie, wciskany w głąb, znów za sprawą zapewne jej czarów. Stanął w wodzie,
sięgała do kolan - rzeka nieruchoma bez swego nurtu jak w kanale Nartom.
Połyskiwała, gładka, był sam, wszystko tonęło w mroku. Nad głową czół chmury,
malownicze jak pęki przetaczających się poskręcanych zielonkawych fal.
Pośpieszył kilka metrów kanałem do oświetlonego czerwonym światłem, korytarza.
Wyszedł na szkarłatny dywan - był tak ładny, wzorzysty, że natychmiast zaczął
szukać swojej komórki chcąc nagrać film. Nerwowo poklepywał się po wszystkich
kieszeniach - cholerna komórka nigdy jej nie mam, gdy jest potrzebna - narzekał
w myślach, odkrywając co rusz ciekawszą rzecz. Dotknął ścian, tapet właściwie,
nie rozumiał tego, co widział. Zrobić film, zdjęcia, czemu nie mam komórki!
Szedł dalej i zaczynał mieć wrażenie, że zwiedza dziwne muzeum. Wokół niego
było mnóstwo złoconych ornamentów, obrazów, zasłon przepinanych pod same
sufity. Z fikuśnych kasetonów wyzierały płaskorzeźby. Piękność, ładność, tego
polegała przede wszystkim na tym, że materia była dynamicznie wypełniona
światłem. Nie było tu świecy czy żarówki, która mogłaby zgasnąć. Praktycznie
nie istniało w tym miejscu jakiekolwiek źródło światła, które dominowałoby
bezwzględnie. To wszystko utkane z mikroskopijnych świecidełek, lśniło jak
kosztowności w soczystych kolorach. Przedmioty w swych kształtach przenikały
swą jasność i koloryt z otoczeniem, spotykając się z inną jakością gdzieś
pośrodku w zawirowaniach powietrza. Jedna forma - drugiej, mocniej lub słabiej,
nadawała w jakiś sposób blask. To właśnie chciał nagrać, upamiętnić, przekazać,
gdy wróci. Uwierzytelnić nagraniem, zdjęciem, czymkolwiek – myślał. Mógł to
jedynie oglądać samotny, bez światków. Po prostu szedł pustymi korytarzami
mijając, co chwilę piękniejszą muzealną salę. Spacerując zatoczył koło i znów
stał nad płytkim kanałem. Po drugiej stronie rozciągało się miasto,
zawoalowane, niedopowiedziane, wydawało się opuszczone. Przyglądał się wodzie,
dotykała podłogi i wzorzystego dywanu, dywan jednak nie zamakał. Był suchy jak
jego buty, które musiały już zdążyć wyschnąć.
Podłoga czysto zielona błyszczała jak
wyszlifowany szmaragd. Poszedł wzdłuż kanału zadaszoną aleją. Samotny, mijał
jedynie rytmiczne poruszane powiewami chłodniejszego powietrza pukle różowych
firan, układane w baloniaste filary. Nigdy nie widział czegoś równie
romantycznego, gdzieś w duszy zaczynał już tęsknić i pytać, dlaczego stanął w
tym zaczarowanym miejscu sam. Przystanął w przestronnej sali, w której na
środku zastał rzeźbiony samotny fotel. Okręcił się z zaciekawieniem. Strzeliste
ściany biblioteki, a raczej - Sali Papierowych Zwojów skrzętnie pod sam sufit,
wypełnione były zwitkami papieru. Delikatnie wysunął jeden z nich i po chwili
stwierdził, iż wtulony w inne podobne do tego są listami. Już miał zamiar go
dokładniej zbadać, gdy obok niego pojawiła się właścicielka, spojrzała na niego
przelotnie i usiadła w fotelu. Matko, jakie to było zjawiskowe - siadając jej
twarz napełniła różana poświata zawieszonego nad fotelem baldachimu. Światło
dosłownie zafalowało dwoma odcieniami różu, na jej czole i policzkach. Stał jak
wryty ogarniając jej czarne włosy, które niezgrabnie spięte przesypywały się
właśnie na długą, jasną, wydekoltowaną suknię, kontrastując z delikatnym różem
jej miękkich rysów twarzy. Coś kazało Morisowi spojrzeć jeszcze raz na ściany.
I wszystko stało się jasne – to tu są te wszystkie życzenia, błagania, żeby
było dobrze, wreszcie dobrze, to tu są i jego listy, które pisał, gdy umierała
Dalika, gdy już został sam… Zerknął na nią wstydliwie i Ona była sama, w tak wspaniałym
domu...
Ocknął się zanim mógł cokolwiek
powiedzieć.
-O Matko! – Moris złapał się ramienia
Kali, – czy to prawda?
-Co jest?.. robaczku: za piękne żeby było
prawdziwe? No widzisz, teraz jak się czuję. Mam podobny problem tylko
odwrotnie, przemierzam czas i przestrzeń w kosmosie i widzę tu takie rzeczy, że
uważam To za koszmar mojej wieczności, bo: „za straszne, żeby było prawdziwe”.
-Można by było teraz debatować skąd
ludzka słabość do klejnotów, sztuki, chciwość, niepohamowana ambicja by otaczać
się wspaniałymi rzeczami.
-To nie słabość – raczej wycie… do
czegoś, co utracone! A namiastki nigdy nie wystarczają, więc chcecie więcej i
aby mieć więcej, trzeba się więcej oddać, więcej kasy zarobić, by mieć
namiastkę tego, czego się chce. To prostacki mechanizm, który was nabija w
butelkę, robiąc z was niewolników nigdy niespełnianych pragnień. Wiesz, czego
ci trzeba niezłej zabawy, a nie uświęcania i pokuty. Niezłej zabawy i całego
tego przepychu z którego cię odarli mój drogi. Pragnienia nie są niczym plugawym,
lecz ich realizacja w tym Świecie splugawiła je okrutnie, bo sprowadza do
namiastek, które są oszustwem. W kopalni wykopią biedacy kamień, który można
oszlifować, ty kupisz go płacąc własną duszą za coś, co ci się należy. A biedak
zdechnie z głodu, płacąc własnym życiem by spełnić czyjeś pragnienie. I tak to
się kręci kochanie. I mieli w maszynce mięsko i duszyczki wasze wsysa w kółka
zębate, aby was mielić, i mielić, i mielić…
Być może powoli, powoli zaczynał ją
rozumieć - gorycz, którą przełyka patrząc jak się to wszystko kręci. Może tak
to widziała, może ostrość widzenia wynikała z czasu, który jak mówiła był długi
i nieprzerwany zakończeniem życia. A jego, Co go czeka? Śmierć? Zapomni to, co
odkrywa? Nie wydawało się to już miłą perspektywą - „świętego spokoju”, a co
jeśli go wcale niema! Tylko wszystko znów, powtórzy się od początku? Urodzi
się, potem pożyje sobie beztrosko, latając za zajączkami na ścianach, a potem
zdechnie, a potem znów i znów…
-
I co chcesz z tym zrobić, zbawicielko? – zakpił.
- Teraz pójdę po coś do jedzenia…, bo nie
masz tu nawet zdechłego szczura - Powiedziała, kręcąc się za barem. Chwyciła
jego portfel i wyszła z pokoju.
Chwile gwizdał, gapiąc się bezmyślnie w
sufit. Potem zerknął na monetę. Leżała porzucona na stoliku, obok pustej
butelki po winie. Moneta - jego Bóg i Diabeł w jednej osobie. Wziął ją w palce
i zaczął nerwowo obracać. W pokoju rozległ się szyderczy śmiech, przemieszany z
pochlipywaniem. Potem Moris nagle spoważniał i wycedził z siebie monolog:
- Pan Helimil? Puk, puk – Postukał w
główkę wygrawerowanego popiersia wodza. Kim pan jest? Jak na pana mówić? Panie
Bożóchna? Czy wręcz przeciwnie? Nie… waść jest przecież Pan Wszechmogący! Hm…
nieładnie… Kurwa, znów mnie ignorujesz? Oddaj kurwa, mi jaja! Nie chcesz oddać?
To może z twoim kumplem pogadam, może będzie trochę rozmowniejszy? Jak myślisz?
– odwrócił monetę rewersem do siebie. - No! O duchu nieczysty, panie Diable
bardzo mocarny, upadły… z otchłani, przybądź tu mówię Ja, Twój gotowy do
zawarcia paktu wyznawca! Oddaj mi jaja! -Nagle do drzwi ktoś zapukał.
-Zamówienie dla pana jajka po Kantjańsku.
-No! I to kurwa rozumiem! Jasne, że
zamówienie, jakbym nie zamawiał to byś tu nie przyszedł siermięgo. Wejść!
Do pokoju wszedł młody, pośpiesznie
podając ciepłą paczuszkę.
-Ile płace?
-Nie, proszę pana to na koszt firmy, pana
żona robiła zakupy a to jest promocja, nic pan nie płaci.
-Więc gdzie mam podpisać odbiór
paczuszki?
- O tu. – dziękuje.
-A…chwileczkę, – zatrzymał chłopaka w
niepewności - A gdybym zamówił coś jeszcze? Głowiznę przyrządzoną na dziko w
sosie koperkowym, ale musi być koniecznie z mojej żony!
Chłopak zlustrował go z przekąsem.
-Dobre! Dobry żart…
-Nie, kurwa, mówię poważnie. – walnął
pięścią w stuł - To nie jest żart! Niech ją złapią, obetną głowę i mi ją
przyrządzą! Oddam za to dusze! Błagam… - jęknął.
Chłopak wybiegł z pokoju zanosząc się od
śmiechu i pukając się wymownie w czoło.
-Myślisz idioto, że On będzie kupować
Coś, co już należy do niego? – W drzwiach stanęła Kala dzierżąc w papierowej
torbie zakupy.
Po jedzeniu, gdy znów nadchodził ten
magiczny czas pojawiania się pierwszego i znikania za horyzontem drugiego ze
słońc. Kala stwierdziła, że już czas by odwiedzić gremium Kapłanów.
-Nie licz na mnie – powiedział zirytowany
Moris – za nic nie doprowadzę do tego spotkania, nie po tym, co mi zrobiłaś,
nie po tym, co widziałem, że chcesz im zrobić. Nie licz na mnie!
- Bunt? Moris… Może chcesz bym
porozmawiała z twoim przyjacielem, Nekarym. Może on będzie bardziej ochoczy do
współpracy? Jak myślisz? Gdy ty tymczasem przykuty do łóżka poczekasz tu
bezczynnie na koniec świata? Powiem mu, że mnie zawiodłeś, rozczarowałeś i musi
mnie pocieszyć i zadowolić za Ciebie.
- Idź proszę, nie obchodzi mnie to, ale
nie będę przykładać ręki do mordu, który planujesz.
- Myślisz, że możesz ze mną negocjować?
- Tak. Ulecz mnie wtedy, pójdę.
- Hm… No widzisz jednak wszystko jest tu
kwestią ceny… Idź, więc do łazienki, ściągnij swoje spodenki i naciesz się. To
był tylko taki mało-smaczny żarcik. – Roześmiała się.
Moris rzucił się w kierunku łazienki,
zatrzasnął drzwi za sobą i ściągnął pośpiesznie spodnie. I okazało się, że
wszystko jest na swoim miejscu, nietknięte. Odetchnął z ulgą, osuwając się na
kafelki, - Bardzo śmieszne – powiedział do siebie. Ogolił się pochlapał twarz
mlecznym balsamem i przeczesał włosy. Doprowadzony do porządku wyszedł
ostrożnie z łazienki. Chciał zwiać, ale obawa, że go odnajdzie i może wtedy nie
być już tak miła, powstrzymała go.
- Zbieramy się, zakomenderowała -
wpatrzona w zmęczoną twarz Kardyneo.
Zabrał tylko portfel, komórkę i stanął
posłusznie przy drzwiach wyjściowych.
Vifilit 2010
vfilit@g.pl
|