Sen
Gdy spałeś
przykryty piaskiem
Usiadłam
obok ciebie
Słów ni
muzyki nie było lecz odgłos dudniący
Posłuchaj,
szarpnęłam twój mankiet stalowy
To idzie
czas a za nim legiony
Gorące
to były dni gdy tu stanąłeś
A białka
oczu okrył proch
Nieżywy
wpatrzony gdzieś w tył
Czy
teraz jesteś zwykłym człowiekiem?
Zwykły
człowiek chce spać
Zwykły
człowiek zna smak rozpaczy
Zwykły
człowiek kradnie radość z gwiazd
Zwykły
człowiek dobrze śpi
Wczoraj
doglądałeś swego domostwa
Dziś
lecąc po orbicie paktujesz ze słońcem
Jutro
przyjdzie i na ciebie pora
A kiedy
wpadniesz do mnie na filiżankę kawy?
Zapytasz,
czy chcę spać
-Nie
Zapytasz,
czy znam smak rozpaczy
-Nie
Zapytasz,
czy kradnę radość z gwiazd
-Nie
Zapytasz,
czy dobrze śpię
-Nie
Wczoraj
doglądałam swego domostwa
Dziś
lecąc po orbicie paktuję z Marią
Jutro
była u mnie pora
A kiedy
wpadniesz do mnie na filiżankę kawy?
Porno
Permanentne
czyste zło
Przytulam
wieczorem do poduszki
Tak przyjemnie grzeje
Obrazki kolorowe, czasem opisane
Walc dla aktorów, dramat dla poety
Pociecha narasta w ułomnym ciele
Splecione ręce i nogi
Idziemy na stracenie
Na
krużgankach w moim zamku
Można wszystko
Ani
pychą tu nie grzeszę
Ani zgoła inną miarą
Niema grzechu jest po prostu życie
Mrok czeluści
Pisk pręgierza
W zakamarkach nietoperze
W lochach zamku dziewkę trzymam
Dla rozpusty, dla zabawy
Chustką łzę jej otrę z twarzy
Miarą uciech zmierzę zamek
Miarą wszystkich dni roboczych
Powiem - Doskonałość
Przestroga
Lecąc
ponad światem perłowych marmurów dostrzec można lamęt
Gdy
usłyszysz już szept aniołów pieśni
Zaklęta
opończa spadnie
Wolność
powiesz
Ten co
prowadzi z nami wojnę władzę nad tobą traci
A słudzy
już mu niosą donos
Szermierz
bez rąk
I bez
kaganka
Lunatyk
Pochowani
Przyszedł
grabarz by pogrzebać moich przyjaciół
Zawsze tak robił
Już czuję w powietrzu zapach
cmentarnej woni
Płonie myśl jak pochodnia
Gdy zgaśnie, pochowam przyjaźń
Zawsze tak robiłam
I powiem tak
A oto drzewo życia na cmentarzu
moich przyjaciół
Pije z nich soki w zapamiętaniu jak
noworodek
Już nawet nie płaczę
Nawet nie pytam
Piszę a złość nie przechodzi
Piekło Ikara
Tu morze
ognia
Ku niemu
zdąża dojrzałość
Co jak
ślepy omam
Prawda
tu cichnie
Na
ziemię spada okruch
Lecz oto
z kwarcu bławatek zakwita
Zmyślnie
rośnie
Nie
trzyma go gleba
W żabkę
się przemienia
Królewna
ją całuje choć to nie bajka
Dziecię
reanimuje
Lecz
często na próżne idą te zabiegi
Bo gdy
chłopię dorasta skrzydeł jako Ikar pradawny pożąda
By wzbić
się wyżej w dalekie niebiosa
Tu morze
ognia
Ku niemu
zdąża dojrzałość Ikara
Co jak
ślepy omam
Ikar
spada
Nie ma
Ikara?
Nie,
Ikar spada
Kwarcem
błyszczy
Bławatkiem
rozkwita
Żabą
śmierdzi
Ona znów
go ucałuje...
Zaśpiewa
mu piosenkę o tamtym miejscu
Powie,
że tęskni
Szaleńcy
Popatrz
w czerwone oczy tam szklą się oczy wilka
Pospołu
odeszli lecz nie pospołu wracali
Nawracani
mój dotyk czują kolejno
Choć
teraz martwi jutro żyć będą
Choć o
wsparcie nie proszą
W moje
usta wejdą i głosem moim się staną
Pokorą
nie zalśnią
Na dnie
oka szaleństwa inni widzieć ich będą
Lecz
kłaniać się im nie będą.
Rysą
twarz mą namalowali
Lecz to
nie była ich wola
Wampir
Wampir
skinął na mnie zza zasłony
Uśmiecha
się
Karmazynowa
krew w kąciku ust nie wyschła mu po zaschniętej zbrodni
Wampir
zerka na mnie zza zasłony
Patrzy
się
Wiem
żeśmy podobni
Lecz on
sługą zwaśnionych rodów
A ja
przybywam nie w pokoju.
Bluźnierstwo
Tu gdzie
prawem jest bluźnierstwo
Nie oczekuj zmiłowania
Prosty bicz uderzy cię w plecy
A rana się nie zasklepi
Czas wcale jej nie goi
Lecz jeno rozdrapuje i pomnaża
Tak na twą latorośl spływa
Strumieniem zemsty pała
Bul niewidzialny zabójca miłowania
Tak krwawą balladę zacząwszy
Ulubieńcem strachu się stanę
Bo kto bluźni bluźniercy
Tu niestety ma przekichane
Fala
Idzie
fala
Powstajemy
na baczność
Szepczesz
azymut wybrany
Wśród
dzikich sadów jesieni
Przyjdzie
nam brnąć po kolana
W pocie
i w znoju w pogoni
Ku
bezkresnym polom iluzji
Ku
przepastnym kadziom pułapek
Na dno
czy na wzniesienia
Po
grudach ludzkich czaszek
I dokąd
tak iść i po co
Dla
gładkich w szpitalu klamek?
Głupi Jasiu
Krawat
już na szyi, marynarka jeszcze w szafie
Pięknie
Jasiu pięknie
No pokaż
się mamie
Jasiu
wkłada buty już na stołek wkracza
A tu
jeszcze nań ślepi niedomknięta szafa
Schodzi
Jasiu, marynarkę zakłada
I już
jest gotów i pacierz odmawia
A krawat
poprawia
Zaraz
zapytasz po co to i na co
Krew ci
w żyłach wzrasta
Zwolnij,
zaraz, już, to tylko jeno momencik
Nasz
bohater krzepki, różany znów na stołek daje szybkiego drapaka
Może
żarówkę naprawia, może żyrandol chce zmienić
Lecz
nie! Oj już, niestety...
Może
poszedł wody szukać
A może
mateńki
Modlitwa
Po ciemku jeno przy świecy
Proste układam słowa
By się wzbudziły jak zaklęta z papieru
droga
W świecie gdzie ust nie
masz
A serca pogrzebane
Miarowe twe tętno
wyczuwam
Pytam jak jeszcze długo
Choć to głupota rzec można
Czekam przywrócenia
Czekam wolności
Czekam wybawienia
Dla upadłych
Dla martwych
Dla ubogich
Dla
wszystkich co ich kocham
Dla tych co
ich nie znam
Dla tych co
jeszcze poznam
Palą mnie dnie
Palą poranki
Ja chcę już!
Tam gdzie moje
Ach świecą krużganki
Ach świecą pustkami
I słonością łez tylu
wylanych
W kamiennym zamku
Kamienna rosa
Czy się o nas martwisz?
Więc czekam
choć może to głupota
W marzeniach moich
Przyślij aniołów rozsądku
Przyślij wodę i mirrę
Okadź z popiołów głowy
A nikt już nie będzie
potępiony
Nich zginie maraton
idioty
W prastare ruiny się zmieni
I nowym imieniem
rozświeci
Ten który porywał twe
dzieci
Niedopałek
Gardeł
przepalonych czerwoność aż rani
Nie jeść
Nie spać
Nie
kłamać
Zabić
Bzdurą
słów jaszczurczych telewizja kłamie
Mrówki w
pajęczynie jadają kit
A
wolność masz w bucie
Jak nie
są za małe
Nieporozumienie
Tak
trudno dostać się do mózgu
Patrzę w
oczy a tu kipiel namiętności
Woda jak
ocean głęboka
Męskość
to jest przekleństwo!
Bariera
jest jak kokota
Rozsiada
się na okrak
I nie
chce sobie pójść
Nałóg
Posągu
na kolorowym monitorze
Czytasz czy już przeczytałeś
Klik klik, Klik klik
Porusza się kursor na białej
namiastce papieru
Czarny atrament wybrał mi standard
Times New Roman
A może by tak...
Przespać rok do wiosny
Wesoło zaśpiewam pijana
Wypijmy za czasu stratę
Za nocki całe przegrane
Pociech
nam mało, to jasne
A
brzemię trwonić aż miło
Tu kusi
mnie diabeł, to pewnik
Czas w
przeszłość zamienia
Wolę na
drobne rozmienia
Potem ma
minę słodką
I mówi
ach Ty Idiotko
Małżeństwo poety
Lapidarna
postać, bodaj jak z kreskówki
Przemierza
kuchnię wzdłuż i wszerz
Krok ma
gibki a wzrok pełen werwy
Rozlicza
bo rozliczać musi
Tak mu
nakazał
Ten kto
rozkazał
Wyszedł
na chwilę
Ale
zaraz wróci
(Wrócił)
-Ten
sąsiad co za oknem
Ten połamany, co zwą go drzewkiem
Może gwiazdy mu nie służą
Ciekawe za jakie to grzeszki
Gałązki ma połamane
Siarczystym mrozem okładon
Skarży się w dzień i w nocy
Że tak go gryzą wrony
Wyje na wietrze i stęka
Jęczy mu ta połamana ręka
Lecz nie zaprzątaj sobie tym głowy
Ja się pomartwię za ciebie
Zatkaj uszy poduszką, nie myśl o
takich smutkach
Oczy zamknij i odpręż zmęczone
widokiem powieki
Ja się pomartwię za ciebie
(W końcu od tego jesteśmy my
cholerni poeci)
Poczytaj
sobie gazetę...
(Wyszedł...
Nie wytrzymał...)
Trzask drzwi jeszcze słyszę
A ja mu chciałam powiedzieć
Że jutro będzie lepiej
Wędrowcze!
Którędy
pójdziesz wędrowcze
Przed
sobą masz chmury za sobą kamienie
Wiarę z
siebie wskrzesisz
Gdy ze
strachu omdlejesz
Mrok i pokuta na barki ci wlezie
Siebie poświęcisz w ofierze
Na ołtarzu Boga którego nie znasz
Nikt nie
pyta o jego imię
Sprawiedliwość?
Rosną
nam dzieci sekt
Poszukują prawd
W kółko na zewnątrz
Po
okręgu
Po
okręgu
W locie
ptaka
I w
parku na ławce
Pod
łóżkiem i pod ołtarzem
Na
krzyżach i na palach
W
ubóstwie i w przepychu
A ty
pluniesz w twarz
Tym co
we własnej studni prastary skarb dobędą?
Pusto-skłon
Pusto-skłon
wypełniam codziennie
Pusto-skłon mnie nie omija
Od dwudziestego szóstego roku życia
Ukryta kamera filmuje
Jak w pusto-skłonie się zginam
Jowialnie, uprzejmie
A
jakże...
Bez
narzekań a czasem nawet zajadle
Czasem uśmiech
sobie przykleję
W
pusto-skłonie, pusto-skłonem , pusto-skłon poprawię
Dzień
jutrzejszy
O słodka
nie wiedzy, o słodka iluzjo,
Dniu
dzisiejszy,
Czy
doprawdy nic nie wiesz,
O swym
potomku – śmierci?
Toast
Sączysz
swe wino urocze,
Przełykasz
dzień pusty cały,
A nie
wiesz żeś zamroczony własną krwią nieśmiertelności utoczonej wprost z twych
żył,
W ręku
trzymasz wyjedzoną czaszkę swoją,
To co
pijesz nie winem jest, lecz krwią Twoją!
Na
chwałę swego Pana wznosisz kolejny dziś toast.
Garnki
gliniane, figurki osmarkane,
Z prochu
są zlepione,
I w
proch obrócone.
Brakujące ogniwo w teorii Darwina
Kombinator
koczkodan,
Puścił
się z mrówką
I tak mu
wyszła ta cała... – powiedzmy – Ludzkość…
Obnażony
Wszyscy
się pomylili?
Wszyscy
nie wdzieli?
Wszyscy
nie zadrżeli,
Nie
zawstydzili się?
Praktycy
mówili gdzie są zgięcia,
Teoretycy
filozofowali jak ją wyprać
Kuśnierze
jak przerobić i wstawić kieszenie
Jubilerzy
klaskali, jak to szlif szafirów jest wspaniały
Panny
wzdychały, młodzieńcy szeptali
A król
był przecież nagi.
Sławny
Królu Nagi
Załóż
chodź w wór pokutny
Będziesz
wtedy przynajmniej odziany.
Odrzuciłeś
złoto, odrzuciłeś koronę i diamenty,
Dziś
proch śmiertelny diamentem zwą wszyscy
Wychwalają
twe imię
I z
czułością gładzą kajdany
A tobie
Królu Nagi nie wadzi ta sromota?
Kiedy
krzyczę:
- Tyś
nagi bogu Abrahama!
Zamek Kamelot
Podniebna
forteca na dnie przepaści
Dziedziniec
świeci pustkami a ludzi tam tłok
O zamku
Kamelot
W
mechaniźmie, trybiki i zamki
Kwarce i
lustra za ścianami
Inwigilacja
i swąd palonych zwłok
O zamku
Kamelot
Gdzie
nie pójdziesz tam burdel
Lub
odstręczająca jatka
Rzeźnik
trzyma nóż i oddziela mięso od kości
Tak mija
tu kolejny rok
O zamku
Kamelot
Na ganku
widzę: Księżniczka,
Istota
boska, w jatkę wchodzi
I pyta
śmiertelnika
Dlaczego
okrywa cię jeszcze mrok
Zstąpił
już Zamek Kamelot!
O Pani
rzekł rzeźnik i na straganie kmiot
Przeciera
oczy gdy z noża kapie posoka kota.
A co to
jest zamek Kamelot?
Kain
Był sobie
raz wielbłąd i było też ucho
Ja byłem
bogaty
Ty byłeś
u taty
A jednak
to ty wielbłądem się stałeś
Bo mamy
nie słuchałeś
Ja
bogactwo po swej stronie mam
I śpię z
tysiącem dam
Zaraza
mnie nie tyka
Choć me
ciało krwawi
Wbijże
mi nóż Kainie
Bo ja
nie mam taty
A jestem
bogaty
2010
>>
Rynna
Kałamarzu gdzie
zgubiłeś swój koloryt
Słodkich bławatków na
miękkiej rosie
Wspomnij mi czasem o
kwieciu
Bo zapominam gdy pod
rynną stoję
Wszystko wokół zamaka
I dziewczę się ze mnie
śmieje
I kolaska mnie
ochlapała
Odgarniam jasne pasmo
włosów
Zmokniętych i
przemrożonych
Kartkę utrzymam w
dłoni
Choć lewa ręka mnie
boli
Jasność przychodzi
tylko czasem
A po omacku błądzi się
zawsze
Ileż tu można wiedzieć
Ileż można wykrakać
Ileż ty możesz
zdzierżyć
Ileż możesz wypłakać
homokonsumentus
Widz to mały pic
Lubi zerknąć lubi kliknąć
Lubi lubić i nie lubić
Lubi brykać i przymykać
Lubi jasność lubi ciemność
Lubi jak mu grają bębny
Lubi klaskać lubi łykać
Lubi kszykać
I przełykać
Korek z wanny
Puśćmy wała
Niech się spuści
Lipa cała!
Odezwa do narodu PL
Waszmoście i waszmość panie
Patryjoty i Kmioty
Wolni niewolnicy fabryk
I strusie z pawim ogonem
Do merców i tramwajarzy
Do wykwintniarzy
I do dekarzy
Luźno bez ściem
I bez ogródek
Dziś nam PL
Leży
Z workiem na głowie młócona
Kij i woda święcona
Kiepścizna górą i basta
A zróbmy pospólne ruszenie
Na jakiekolwiek wzniesienie
Zróbmy dziś kółko wspólne
I pyknijmy piwko podwójne
Myśleć nam NIKT nie zabroni
Chodź przyjdą po nas ONI
Vifilit
Vfilit@g.pl
|